Zacząłem jak wszyscy
Urodziłem się i wychowałem, tak jak 98 procent Polaków, w rodzinie katolickiej. W domu sprawy religii traktowało się poważnie, chociaż bez fanatycznego zaślepienia. Co niedziela cała rodzina tzn. rodzice i mój brat, wyruszała na mszę, gdzie bez głębszego zrozumienia tego, co wokół nas się działo, miała odbywać się nasza społeczność z dalekim i niepojętym Bogiem. Do tego dochodziły lekcje religii, z których nie wynosiłem wiele ponad znajomość katechizmu i trochę praktycznej wiedzy na temat katolickiego życia.
Z czasem, gdy z małego dziecka zacząłem dorastać i zmieniać się w zadającego pytania nastolatka, w mojej głowie zaświtała czasami refleksja nad przyczyną i sensem wszystkiego co robię w związku z religią, w której się wychowałem. Trudno to było nazwać głęboką, egzystencjalną refleksją, ale często stojąc nad oświetlonym zniczami grobem i marznąc w listopadowym wietrze miałem uczucie, że Bóg wymyślił dla człowieka nudny i tajemniczy sposób oddawania czci.
To co słyszałem z kościelnych ambon było bardzo podniosłe i niezrozumiałe, więc po pewnym czasie przestałem w ogóle tego słuchać i w czasie kazania zatapiałem się we własnych myślach snując młodzieńcze plany i marzenia. Zawsze miałem bujną wyobraźnię, więc czas mijał niepostrzeżenie, a ja nie przerywając toku mych myśli odchodziłem śpiesznie na niedzielny obiad i tak kończył się mój cotygodniowy kontakt z sacrum.
Wyjątkiem były tzw. rekolekcje, gdy w podniosłej, przedświątecznej atmosferze odbywały się specjalne, wieczorne nabożeństwa gromadzące tłumy dzieci i młodzieży. Kazania były wtedy trochę inne od tych niedzielnych i czasami przyciągały moją uwagę przerywając obserwacje kolegów, koleżanek i tego, co działo się w kościele. Pamiętam do dziś rady starego misjonarza z Afryki, który jako panaceum na młodzieńcze pożądliwości, które istotnie zaczynały się w nas wtedy rodzić, polecał intensywny sport i zimne prysznice. Po jakimś czasie, w jednej z książek na temat, które pieczołowicie ukrywałem pod poduszką, wyczytałem, iż tego typu metody nie przynoszą żadnych rezultatów. Praktyka zdawała się to potwierdzać, więc jedna z niewielu nauk jakie wyniosłem z rekolekcyjnych spotkań nie przetrwała życiowej weryfikacji. Nie chcę przez to powiedzieć, iż nie było w tych kazaniach nic wartościowego i cennego - po prostu z perspektywy dwudziestu lat nie mogę sobie przypomnieć nic, co by mnie w jakiś sposób dotknęło lub zmieniło na lepsze moje życie.
Spore wrażenie wywierała na mnie moja babcia, która zdawała się sporo wiedzieć o Bogu. Gdy opowiadała mi przeróżne historie z przeszłości, po części z własnego życia, a po części z przekazów innych, słuchałem tego z zainteresowaniem starając się jak najwięcej z tego odnieść do siebie. Wtedy też postanowiłem zdobyć Bożą przychylność i błogosławieństwo poprzez nadobowiązkową aktywność w zakresie modlitwy i kościelnej frekwencji. Postanowiłem odmawiać codziennie cały pacierz wraz z wybraną litanią oraz obchodzić tzw. pierwsze piątki, które według zapewnień księdza dawały pewność odejścia z tego świata w tzw. łasce uświęcającej, czyli były niejako przepustką do nieba.
Pomimo wielu porażek na tym polu, udawało mi się miesiącami odmawiać codzienne litanie i różańce umacniające mnie w przekonaniu, iż zyskuję szczególne względy w Bożych oczach i otrzymam stosowną pomoc w czasie, gdy będę tego potrzebował.
Pławiłem się w chwale
Własnych planów na życie miałem wiele. Uczyłem się bardzo dobrze. Na lokalnych, szkolnych konkursach zajmowałem bez większego wysiłku pierwsze miejsca, co rozpalało coraz bardziej i bardziej moje ambicje. Pamiętam do dziś stwierdzenie babci, która powiedziała, że z Bogiem zajdę daleko. Miałem zamiar z tego skorzystać i zajść jak najdalej, a Bóg był kimś, kto miał mi w tym dopomóc.
W szkole średniej szło mi świetnie. Znowu byłem najlepszy - jednym z najlepszych w historii całej szkoły. Zewsząd zbierałem pochwały i wyrazy podziwu. Nauczyciele przepowiadali mi błyskotliwą karierę naukowca, a ja nie miałem nic przeciwko. Byłem dumny, gdy domowe zadania z matematyki rozwiązywałem w czasie ich dyktowania, a nauczyciel z fizyki musiał się czasami konsultować ze mną, zanim powiedział, że coś jest prawidłowo, lub nie.
Spośród wielu opcji dotyczących mojej przyszłości wybrałem karierę informatyka rezygnując z sugestii mamy, że sprawdziłbym się jako lekarz (mama była pielęgniarką), porzucając koncepcje babci, że powinienem zostać księdzem (podobne plany babcia miała i dla mojego brata, więc posądziłem ją o tendencyjność) oraz własne ciągotki w kierunku fizyki kwantowej. Moją karierę zaplanowałem dość barwnie i szczegółowo. Początkiem miały być moje zwycięstwa na międzynarodowych olimpiadach naukowych, gdzie zauważony przez lobby naukowo-techniczne powinienem był bez przeszkód dostać się na studia za granicą. Dalej drzwi do wielkiej kariery miałbym już otwarte.
Byłem raczej samotnikiem, chociaż w towarzystwie stawałem się często jego duszą błyszcząc dowcipem i pewnością siebie. Nie miałem przyjaciół, kochałem przyrodę i robiłem sobie wielogodzinne rowerowe wyprawy za miasto, gdzie byłem tylko ja i Bóg, którego tak mało wtedy znałem.
Pierwsze spotkanie
W mojej klasie w szkole średniej była dziewczyna, o której wiedziałem, że jest w jakiś sposób inna - "społecznie upośledzona", zaangażowana w jakiejś dziwnej religijnej organizacji. Obserwowałem ją czasami zaintrygowany, zastanawiając się dlaczego żyje w ten sposób, izolując się od reszty klasy. Gdy pierwszego dnia kwietnia powiedziała mi niewzruszona, że nigdy nie kłamie, nawet na prima aprilis, nie wytrzymałem i zacząłem jej zadawać pytania.
Nasze rozmowy dawały mi do myślenia, ale bałem się zagłębiać w to, o czym rozmawialiśmy bo "przez skórę" czułem tu zagrożenie dla mojej świetlanej przyszłości. Duże wrażenie wywarła na mnie książka Billyego Grahama "Pokój z Bogiem", którą oprawiłem starannie w okładki i schowałem głęboko obiecując sobie wrócić do tak pięknych prawd i zbadać je, gdy już osiągnę wyżyny tego, co oferuje świat.
Ponownie rzuciłem się w wir pierwszych piątków, litanii i "obłaskawiania" Boga dla moich wspaniałych, jak mi wówczas się zdawało, zamierzeń. Spędzałem masę czasu studiując fizykę i matematykę osiągając poziom akademicki. Potrafiłem w czasie wakacji poświęcać cztery do sześciu godzin dziennie na rozwiązywanie zadań i wyprowadzanie skomplikowanych wzorów. Moja mama często zachęcała mnie do wyjścia z kolegami, do kina, ale mnie to nie pociągało. Stworzyłem swoją własną wizję świata i uparcie do niej dążyłem.
Wielka porażka
Kończyła się szkoła średnia i nadszedł czas aby moje plany zaczęły się ziszczać. Tradycyjnie wygrałem wszystkie konkursy regionalne i już szykowałem się do wypłynięcia na szerokie międzynarodowe wody. Zawiadomienie, że na eliminacjach centralnych nie znalazłem się nawet w pierwszej dwudziestce ktoś inny przyjąłby jako nieważną porażkę. Dla mnie była to katastrofa. To tak jak z kimś, kto codziennie wraca do domu do rodziny, a pewnego dnia po przyjeździe stwierdza, że domu nie ma - spalił się doszczętnie, a rodzina jest w szpitalu w niewiadomym stanie. Tak było i ze mną. Świadomość tego, że Bóg mnie zawiódł była zbyt bolesna. Czułem się oszukany i wykorzystany. Napełniony goryczą natychmiast porzuciłem moje religijne starania i można powiedzieć, obraziłem się na Boga. Przynajmniej przez jakiś czas nie chciałem mieć z Nim nic do czynienia. I udało mi się to w zupełności...
Opuszczam rodzinny dom
Na studia dostałem się bez problemów, ale już bez tych wielkich ambicji, jakie miałem na początku. Skoro nie mogłem być najlepszym, to nie było sensu się wysilać. Przyzwyczajony, że wszystko przychodzi mi łatwo, nie przykładałem się do nauki, zresztą minął początkowy entuzjazm i pojawiły się wątpliwości, czy ja tak naprawdę chcę zostać informatykiem. Stres związany ze zmianą środowiska i nawałem nauki był ogromny. Studia wydawały się trudniejsze niż się okazało później, ale ja byłem przytłoczony tym wszystkim ponad miarę. Po raz pierwszy sięgnąłem po alkohol nie dla zabawy, ale aby trochę oderwać się od rzeczywistości, która mnie zaczynała przerastać.
O Bogu zapomniałbym pewnie w ogóle, gdyby nie Biblia, którą kupiłem jeszcze w szkole średniej od tej "dziwnej" dziewczyny i gdyby nie ona sama. Studiowaliśmy oboje w Warszawie i czasami razem jeździliśmy do domu. Ona opowiadała mi o Bogu, a ja słuchałem tego trochę zakłopotany, a głównie zbuntowany i wciąż zdecydowany, aby własne życie trzymać mocno w swoich rękach. Trudno mi było jednak zaprzeczyć, że coś w głębi mego serca tęskni za Bogiem, coś płacze do życia w harmonii z tym, który mnie stworzył.
Na drugim roku zacząłem palić, a nasze spotkania z kolegami przy szklance piwa zaczęły się zamieniać w regularne libacje. Do pewnego momentu posuwałem jakoś studia do przodu, ale coraz trudniej było mi wywiązywać się z obowiązków i spędzać wieczory i noce w studenckich pubach. Zacząłem oszukiwać rodziców, co do mojej sytuacji na studiach, co wpędziło mnie w potworne wyrzuty sumienia, a to z kolei w jeszcze większe pijaństwo. Miałem wszystkiego dosyć. Potrzebowałem jakiegoś radykalnego rozwiązania. Zacząłem wołać do Boga, aby mi pomógł, ale nie widziałem żadnych zmian ani Jego interwencji w moim życiu.
Staczam się coraz niżej
Nadeszła chwila, gdy stało się oczywiste, że wyrzucą mnie ze studiów. Po opiniach jakie miałem w szkole średniej w swoim mieście, była to tragedia dla mnie i dla mojej rodziny. Byłem załamany i zacząłem modlić się o śmierć. Pamiętam jeden tydzień pomiędzy świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem, gdy przez kilka dni nie widziałem słonecznego światła. Piłem całą noc, a spałem w dzień. Pewnego razu poszedłem pijany na egzamin i niemal zasnąłem na schodach auli. Wszystko straciło sens, a Bóg zdawał się nie reagować na moje błagania. "Cóż za okrutny Bóg myślałem" i piłem jeszcze więcej. Lecz już się nie miałem siły buntować. Po prostu życie wymykało mi się z rąk.
Postanowiłem spróbować uciec za granicę i niemal mi się to udało. Pracowałem przez trzy miesiące w Anglii i myślałem o tym, żeby już nie wracać. Ale moje problemy podążały razem ze mną. Pamiętam, że pracowałem 10 godzin dziennie, spałem w przegniłym od angielskiej wilgoci namiocie, a w weekendy razem z kolegami objeżdżaliśmy okolicę wypożyczonym samochodem. Pracowaliśmy cały dzień, a po pracy szliśmy do pubu i piliśmy na umór. Nie miałem odwagi spojrzeć w przyszłość i odpowiedzieć sobie na pytanie - i co dalej. Nie rozstawałem się z walkmanem, który zagłuszał potok obsesyjnych myśli i pompował we mnie psychodeliczną muzykę.
Któregoś dnia kompletnie zamroczony alkoholem zasnąłem w namiocie ze słuchawkami na uszach. Po kilku godzinach snu z grającym na cały regulator odtwarzaczem zacząłem się powoli budzić. Miałem wrażenie oderwania od rzeczywistości, zagłębiania się w otchłani. Byłem przerażony, czułem jakby jakaś wielka i zła siła przejmowała kontrolę nad moim życiem dążąc do zadawania mi cierpienia. Chwilami zastanawiałem się dlaczego w moim życiu upadłem tak nisko, przecież miałem duże możliwości, dobry start, zdolności - Dlaczego? To pytanie rozbrzmiewało jak krzyk rozpaczy i jak oskarżenie Boga. Gdy moi koledzy zorientowali się, co się dzieje i że szansę na zarobek przy narzucanym przeze mnie stylu życia są żadne (po trzech miesiącach ciężkiej pracy miałem długi), zabrali bagaże i wrócili do Polski. Zostałem ja i jak mi się wtedy wydawało, mój najlepszy przyjaciel.
Wtedy zaczął się najgorszy czas. Od alkoholu traciłem przytomność; kilka razy nie byłem w stanie wrócić do namiotu o własnych siłach; zaczęły się kończyć tak ciężko zdobywane pieniądze. Pamiętam wówczas chwilowe przeżycie, gdy otoczyła mnie nieznana dotychczas obecność. Miałem uczucie, że jest ktoś przy mnie i kocha mnie, chociaż nie mogłem, nie wiedziałem jak mogę dotknąć i skorzystać z tej miłości. Ta miłość, której nie rozumiałem, była przez chwilę większa niż potępienie, które mnie paraliżowało. Ale wtedy był to tylko epizod w mym rozpadającym się życiu.
Po trzech miesiącach wróciłem do Polski. Cudem dostałem się na inne studia, ale znów prawie w ogóle nie chodziłem na zajęcia i tylko kwestią czasu było, kiedy mnie ponownie wyrzucą. Często wstawałem rano i szedłem do spółdzielni studenckiej żeby zarobić na wieczorne libacje. Gdy chciałem porzucić to, czym dotychczas żyłem, okazało się, że nie będzie to takie proste. Nie miałem nad sobą żadnej władzy. Musiałem robić to, czego już wtedy nienawidziłem. Często po imprezach, na których wiodłem prym, przychodziłem do swego pokoju w akademiku, zamykałem się i płakałem bezsilny i zrezygnowany. Moje życie wyglądało jak koszmarny paradoks. W dzień jechałem gdziekolwiek, gdzie mogłem być sam i błagałem Boga o pomoc, a wieczorem piłem na umór. Nadszedł czas, kiedy alkohol przestał przynosić mi jakąkolwiek ulgę. Piłem do utraty przytomności, a umysł pozostawał trzeźwy, spętany pozbawioną nadziei rzeczywistością. Myślałem, że już nie ma dla mnie wyjścia.
Bóg interweniuje
Był wtedy grudzień. Moja dawna znajoma z liceum zaprosiła mnie do siebie. Siedziałem w pokoju w akademiku, paląc papierosa za papierosem i zastanawiałem się czy pójść, czy to coś zmieni. W końcu, kompletnie zrezygnowany, postanowiłem jednak pójść. Nawet wtedy nie byłem zupełnie trzeźwy, gdyż życie bez alkoholu było dla mnie nie do zniesienia. Gdy zaszedłem, ona od razu zorientowała się, że mój stan jest fatalny. Poczęstowała mnie herbatą, a potem długo rozmawialiśmy. Ona znów zachęcała mnie do zmiany życia, a ja zrezygnowany twierdziłem, że nie dam rady tego zrobić. Po rozmowie zaczęliśmy się modlić, wyznawałem Bogu wszystkie moje grzechy i brudy, cokolwiek przychodziło mi do głowy. Nie mogę nawet powiedzieć, że modliłem się z jakąkolwiek wiarą. Tyle razy już się modliłem, czemu teraz miałoby się coś stać. Po modlitwie nie czułem nic. Koleżanka zachęciła mnie, abym wierzył Bogu i porzucił moje nałogi. Pełen sprzecznych uczuć wyszedłem w mokrą grudniową noc. W drodze do autobusu, pojawiło się w moim sercu coś dziwnego, jakaś nadzieja, wiara, pocieszenie. Bałem się uwierzyć, że to Bóg, ale jeszcze bardziej bałem się odrzucić to wewnętrzne ciepło i poczucie pokoju, które zaczęło mnie ogarniać.
Gdy wróciłem do akademika z podekscytowaniem zauważyłem, dziwną i radykalną zmianę. Tradycyjnie sięgnąłbym po papierosa, lecz teraz była we mnie jakaś siła, która była w stanie się temu pragnieniu przeciwstawić. Zadziwiony i oszołomiony siedziałem jakiś czas na łóżku kontemplując ten nowy, nieznany stan, za którym tęskniłem kilka lat. Nie miałem wątpliwości, że wreszcie stało się coś cudownego, coś co nie było ani wypracowane, ani postanowione przeze mnie. Wyrzuciłem na wpół zużytą paczkę papierosów. Wtedy jeszcze bałem się w to uwierzyć, ale teraz z perspektywy czasu wiem, że byłem zupełnie wolny.
Na nowej drodze
Rozpocząłem nowe życie. Wieczorami, zamiast siedzieć w pubie, spędzałem czas nad Biblią. Koledzy traktowali to jako chwilową próbę, taką samą jak wiele innych, i że "przejdzie" mi po kilku dniach. Ale dzięki Bogu "nie przeszło".
Po trzech tygodniach będąc po wrażeniem zmian w moim zachowaniu, nawrócił się mój przyjaciel, z którym jeszcze dwa lata wcześniej snuliśmy plany ucieczki do Ameryki i rozpoczęcia tam szalonego życia; siedzieliśmy nad butelką i przekrzykiwaliśmy obsesyjną, heavy-metalową muzykę. Po krótkim czasie, wraz z koleżanką z mego rodzinnego miasta zaczęliśmy się spotykać na modlitwie i rozmowach o Bogu i Biblii. Miesiąc później nawróciło się dwóch naszych wspólnych znajomych. Zaczęło się, można powiedzieć, mini przebudzenie. Po dwóch latach zaczęliśmy działać jako zbór.
Od tamtych wydarzeń minęło ponad sześć lat. Moje życie przez ten czas nie było usłane różami. Wiele razy spotykały mnie porażki i niepowodzenia. Popełniłem sporo błędów, z których starałem się wyciągać wnioski, lecz wciąż nie jestem doskonały i pewnie nie będę. Powoli, krok po kroku, zaczynam rozumieć, że Bóg działa w moim życiu przez wzgląd na coś, czego nie mogę do końca zrozumieć. Nie są to moje uczynki, ani moje święte życie, chociaż takiego pragnę. Często czuję bezradność w osiąganiu Bożych standardów, lecz gdy na nowo zrozumiem, że uświęcenie i siła przychodzą przez moje uniżenie i łaskę Bożą, napełnia mnie wdzięczność do mego Pana i mogę znaleźć w Nim prawdziwe odpocznienie.
Do dziś nie mogę ogarnąć jak wielka jest łaska Boża nade mną. Od czasu, gdy pierwszy raz zobaczyłem, że Bóg mnie kocha wielką i bezwarunkową miłością, nie mogę pojąć dlaczego właśnie mnie wybrał, dlaczego mnie odnalazł i dlaczego mnie zbawił. Gdy zastanawiam się nad swoim życiem to widzę, że nigdy nie byłem wyjątkowy. Nie podejmowałem wielkich decyzji, nie wykazałem nigdy specjalnej wiary, nie byłem mężem modlitwy. Nie zasłużyłem na nic. A jednak zadziwiająca łaska Boża wciąż na nowo objawia we mnie swoją moc. Mogę to tylko przyjmować z dziękczynieniem, nie będąc w stanie odpłacić niczym. Mogę przyjmować błogosławieństwo, za które Ktoś inny, kto umiłował mnie ponad życie, zapłacił najwyższą cenę.
Robert R.