"Chrystus wyzwolił nas, abyśmy w tej wolności żyli. Stójcie więc niezachwianie i nie poddawajcie się znowu pod jarzmo niewoli" [Gal. 5:1]
W życiu chrześcijańskim utrata wolności nie jest zazwyczaj procesem błyskawicznym. Jak w przypadku przysłowiowej żaby we wrzątku, "śmierć" wolności następuje niepostrzeżenie i zazwyczaj bardzo trudno odwrócić ten proces. Smutne jest to, że tacy "uśmierceni" chrześcijanie nie pragną już odzyskania wolności - albo stwierdzają, że łatwiej im się żyje, gdy ktoś inny podejmuje decyzje za nich, albo przy całej świadomości nałożonego na nich jarzma najzwyczajniej boją się je zrzucić.
W moim przypadku wejście w świat hiper-charyzmatycznego chrześcijaństwa było powodem wielkiej radości. Siedemnaście lat temu w małym kościele w stanie Montana "wyszedłem do przodu" i przyjąłem Jezusa jako mojego osobistego Pana i Zbawiciela. Z łatwością odnalazłem się w atmosferze żywiołowego uwielbienia, ekspresyjnego oddawania chwały tańcem i głośnych okrzyków "Hallelujah!". Pod wieloma względami był to wspaniały czas w moim życiu. Mimo obaw związanych z poważną chorobą i problemami finansowymi, był to czas wspaniałego wewnętrznego pokoju, wzrostu w poznaniu Boga, żywej wspólnoty wierzących i bogatego studiowania Biblii. Do dzisiaj nie zaznałem większej radości od doświadczania pełni przebaczenia grzechów i wspaniałej miłości Ojca, jakich było mi dane przeżywać w tamtej niewielkiej grupie entuzjastów.
Fakt, że kościół, do którego uczęszczałem, był głęboko zaangażowany w "służbę uwalniania", krzyk w językach, "padanie w Duchu" i nadużywanie osobistych proroctw, nie zanegował prawdziwości mojego zbawienia. Jednakże powyższe praktyki otworzyły drogę do przyjęcia późniejszych nauk, a po przejściu do niewielkiego kościoła Alaska Bush trzy lata później okazało się, że moje dawniejsze doświadczenia to jedynie wierzchołek hiper-charyzmatycznej góry lodowej. Podczas pobytu w tym zgromadzeniu, położonym na pustkowiu, zostałem wprowadzony w doktryny i przeżycia, przy których moje poprzednie doświadczenia zionęły nudą.
Dwanaście lat w tym zgromadzeniu, w tym dwa w charakterze lidera uwielbienia i pięć w charakterze starszego zboru, to był dla mnie czas intensywnej nauki - jedna z ważniejszych lekcji, jakie tam odebrałem, polegała na tym, że nie wszystko, co pozornie wygląda na wolność, jest nią w istocie. Po około sześciu latach zacząłem zdawać sobie sprawę, że mimo wmawianej sobie i gromko obwieszczanej wolności byliśmy w gruncie rzeczy tak samo niereformowalni i nudni jak najbardziej fundamentalistyczne, niecharyzmatyczne grupy w okolicy. Z pewnością nie należeliśmy do cesacjonistów [1], lecz mieliśmy tyle samo reguł i przepisów, tyle że niepisanych. W pewnym sensie staliśmy się podobni do faryzeuszy, ponieważ rozwinęliśmy własny kodeks "politycznie poprawnego" myślenia i zachowania, dodany do Biblii i obwarowany określonymi konsekwencjami w przypadku świadomych wykroczeń.
W tym punkcie warto przypomnieć sobie system rozwinięty przez faryzeuszy za czasów Jezusa. Byli to ludzie oddani bez reszty przestrzeganiu Prawa Bożego i pragnęli kierować się ustawami zapisanymi w Torze. Lecz jeszcze przed przyjściem naszego Pana sami odeszli od podstawowych zasad Prawa, a nawet próbowali unieważnić niektóre jego wymogi. Do setek nakazów nadanych za pośrednictwem Mojżesza faryzeusze dodali pewne rytuały i tradycje, które przez wiele lat namnażano do tego stopnia, że stały się dla zwykłych ludzi brzemieniem nie do zniesienia. W ten sposób strażnicy Prawa sami je pogwałcili, dodając do Przykazań Bożych własne reguły i w ten sposób unieważniając samo Słowo Boże. Jezus nazwał tę praktykę grzechem zasługującym na potępienie.
"A dlaczego to wy przestępujecie przykazanie Boże dla nauki waszej? Wszak Bóg powiedział: czcij ojca i matkę, oraz: Kto złorzeczy ojcu lub matce, niech poniesie śmierć. A wy powiadacie: Ktokolwiek by rzekł ojcu lub matce: To, co się ode mnie jako pomoc należy, jest darem na ofiarę, nie musi czcić ani ojca swego, ani matki swojej; tak to unieważniliście słowo Boże przez naukę swoją" [Mat. 15:3-6].
Rytualne obmywanie kubków i misek [Mar. 7:8], ograniczenia podróży w Szabat, a nawet zakaz dokonywania cudownych uzdrowień [Mar. 3:1-6] były "znakiem firmowym" postawy faryzeuszy. W ten sposób zasady i reguły ludzkie skutecznie unieważniły Prawo, które sam Bóg nadał swemu wybranemu narodowi.
Wprawdzie wśród faryzeuszy byli ludzie szczerze szukający Boga, lecz jako grupa ulegli degeneracji do rangi społecznej i moralnej policji, nakładającej na barki narodu żydowskiego ciężkie "duchowe" brzemiona. Owe ludzkie przepisy stały się tak nieznośne, że załamywały tych, którzy mieli być karmieni jako trzoda i uniemożliwiały im wejście do Królestwa Bożego, o którym sami faryzeusze nauczali [Mat. 23:4,13]. Niestety, przestali naśladować swego wielkiego przodka Abrahama, nazwanego "przyjacielem Boga", który posiadał żywą więź z Bogiem. Poprawne "uprawianie" religii stało się najważniejszym wyróżnikiem stronnictwa faryzeuszy.
Chociaż większości przywódców chrześcijańskich nie można określić jako faryzeuszy w ścisłym znaczeniu tego słowa, to jednak praktyki i wierzenia rozpowszechnione współcześnie w wielu chrześcijańskich zgromadzeniach skutecznie odzierają wierzących z wolności uzyskanej zaraz po nawróceniu do Pana. Jest to szczególnie widoczne w kościołach tzw. "Trzeciej Fali", do którego to ruchu należał mój były zbór [2]. Wprowadza się tam powoli i niepostrzeżenie nowe kodeksy "praw", które zaczynają nakładać więzy na poszczególne osoby i ograniczać ich osobistą relację z Jezusem. Kajdany, opaski na oczy i kneble zaczęły zastępować podniesione ręce, duchowy wzrok i chwałę na ustach, które dotychczas mogły bez lęku wielbić Pana, a także zadawać pytania.
Duch religijności
Jeśli można powiedzieć, że w ruchu hiper-charyzmatycznym uczono mnie nienawiści do czegokolwiek, z pewnością był to "duch religijności". Tłumaczono nam, że ów duch przejawia się wszędzie tam, gdzie ktokolwiek próbuje ograniczyć prawdziwe uwielbienie i duchowe poznanie Boga. Z pozoru wygląda to sensownie, lecz w praktyce oznacza coś innego: "Uważaj, żebyś przypadkiem nie podważał linii wyznaczanej przez przywództwo zboru!". W naszym kościele niemal wszystkim osobom poddawanym tzw. "modlitwie o uwolnienie", podczas której z chrześcijan wypędza się całe legiony demonów, wmawiano posiadanie "ducha religijności" w tej czy innej postaci, który nie pozwalał im "wejść głębiej" w pełnię Chrystusową.
Jako starszy zboru miałem obowiązek dopilnować, by podczas nabożeństwa dzieci nie biegały poza wyznaczonymi dla nich miejscami i w razie potrzeby doprowadzać je do rodziców. Pewnego dnia wracając z takiego rutynowego obchodu zastałem jednego z członków kościoła leżącego na podłodze, a obok moją żonę w stanie bliskim złości. Wyglądało na to, że mężczyzna ów został "powalony w Duchu" w wyniku jakiejś dziwnej manifestacji. Zauważywszy to, pastor popatrzył na zgromadzenie i powiedział dobitnie: "Jeśli macie problem z tym, co się przed chwilą stało, to znaczy że macie ducha religijności i musicie się go pozbyć!"
Nie wolno kwestionować opinii przywództwa, ani wygłaszać odmiennych poglądów. Po prostu należy zaakceptować to, co się dzieje, bez względu na to, jak dziwaczne by się wydawało. Jeśli Ci się to nie podoba, to znaczy że jesteś demonicznie związany i jest to twój problem.
Moja żona nie dała się na to nabrać. Lata spędzone w kościele zaowocowały pewną dozą rozeznania i zbyt wiele wiedziała o uczynkach ciała przebranych w "duchowe" szatki, żeby rozpoznać to, czego była świadkiem przed chwilą. "On przed chwilą stwierdził, że mam ducha religijności!" - powiedziała wzburzona oświadczeniem pastora. Ponieważ już przed tym zajściem zdążyłem się narazić przywództwu zadając wiele niewygodnych pytań, postanowiłem tym razem dać spokój. Z drugiej strony nie chcieliśmy pozwolić na to, by przypięto nam etykietkę "posiadaczy ducha religijności", co usiłowano zrobić już od pewnego czasu.
Podobnie zachowywał się pastor słynnego zboru w Pensacoli John Kilpatrick, gdy członkini jego zgromadzenia odmówiła potwierdzenia, że tamtejsze przebudzenie rzeczywiście jest dziełem Ducha Świętego - po prostu oskarżył ją o zdemonizowanie! Niezaprzeczalny jest fakt, iż kościoły "Trzeciej Fali" będące pod wpływem Toronto Blessing lub uczestniczące w tzw. "przebudzeniu Rzeki" rodem z Pensacoli są znane z oskarżania o związanie demoniczne tych wierzących, którzy nie godzą się na bezbożne zachowania i cielesne manifestacje w ich kościołach. Przywódcy tych zborów stawiają sprawę jasno: macie siedzieć cicho i nie kwestionować niczego. My wiemy lepiej.
Tymczasem jedną z podstawowych zasad funkcjonowania Kościoła jest to, że nie ma niczego złego w dążeniu do uczciwej oceny wprowadzanych nauk i praktyk. Jeśli podczas nabożeństwa ktoś pada na podłogę, zaczyna się wić, śmieje się histerycznie, wpada w trans czy doświadcza wizji - obowiązkiem wierzących jest rozsądzić, ocenić i odrzucić wszelkie nauki lub manifestacje niezgodne z pisanym Słowem Bożym [I Tes. 5:21 Interlinia]. Jakiekolwiek ograniczenia, nakładane na zadających pytania w tej kwestii, są przejawem zakazów ludzkich i brzemieniem zbyt trudnym do uniesienia. W takich sytuacjach przywództwo stawia "niepoprawnych" przed następującym wyborem: albo zamilkniesz, albo zostaniesz ukarany. To drugie prawie na pewno będzie polegało na wykluczeniu z grona liderów, nałożeniu ograniczeń na treść nauczania z kazalnicy i w grupie domowej oraz przyczepieniu etykietki "niedojrzałego duchowo". Albo skończy się zmuszeniem do opuszczenia kościoła, któremu służysz i który kochasz od tylu lat.
Doświadczyłem tego na własnej skórze.
Uwielbienie... uwielbienie... i uwielbienie...
Nikt nie zaprzeczy, że prawdziwy uczeń Chrystusa jest powołany do uwielbienia Boga i zdrowej, żywej relacji z Nim. W każdym z nas jest pragnienie nieskrępowanego oddawania chwały Panu, opowiadania o Jego cudownych dziełach, rozmyślania nad Jego dobrocią i mocą oraz odpowiadania na poruszenia Ducha Świętego.
Jednakże w przypadku kościołów hiper-charyzmatycznych uwielbienie nabiera zupełnie innego znaczenia. Podczas, gdy oczywistym celem uwielbienia w trakcie nabożeństwa jest skoncentrowanie się na Chrystusie i oddawanie Mu czci, w rzeczywistości traktuje się ten element nabożeństwa jako katalizator służący wprowadzenie wierzących w "Bożą obecność". Zakłada się, że owo "wchodzenie" wymaga dłuższego czasu, po którym dopiero możemy spotkać się z Panem i złożyć Nań wszelkie troski. Często słyszymy o nabożeństwach trwających wiele godzin, a podczas których wierzący oddają się wyłącznie śpiewaniu pieśni. Taki model wynika z założenia, że wchodzenie w Bożą obecność wiąże się z wielkim wysiłkiem, co jest jawnie sprzeczne z wieloma fragmentami Biblii. Jednym z bardziej znanych jest wspaniała obietnica z Mat. 11:28
"Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście spracowani i obciążeni, a Ja wam dam ukojenie."
Jezus mówi jedynie: "Pójdźcie". On na nas czeka.
Zakłada się również, że gdy zgromadzenie już "wejdzie w obecność", to należy tam pozostać. Dlatego pieśniom i popisom muzyków często nie ma końca. Gdy służyłem jako lider uwielbienia, często wydłużałem ten czas, nasłuchując głosu Pana i wielokrotnie "wyczuwałem" właściwy moment, w którym należało zacząć usługę modlitwy z nałożeniem rąk (z muzyką w tle). Wiele osób padało na podłogę, gdy tylko ich dotknąłem. Bardzo lubiłem tę część nabożeństwa i uważałem, że jest to najważniejsza usługa. Głoszenie Słowa Bożego spadło na drugie miejsce w moim sercu i wcale nie byłem rozczarowany, gdy całe nabożeństwo bywało poświęcone "manifestacjom", a Biblii nie otwieraliśmy w ogóle. Demonstracje mocy nie tylko wzbudzały podziw w zgromadzeniu, lecz również budowały we mnie poczucie aprobaty ze strony Boga. W takich sytuacjach bywa, że gdy przejawy mocy zaczynają wygasać, zaczynamy się zastanawiać czy nie obraziliśmy Boga. Wprawdzie zbawienie dusz było dla nas sprawą najważniejszą, to jednak bez obecności znaków i cudów towarzyszących nabożeństwom ewangelia wydawała nam się jakaś niepełna.
Inną cechą charakterystyczną wspólnego uwielbienia były przejawy działania darów duchowych - i wszystko byłoby w porządku gdyby to, co się działo, rzeczywiście było zgodne ze standardem Bożego Słowa. Smutny i przerażający jest jednak fakt, że wielokrotnie sprawy mają się wręcz przeciwnie. Nie potrafię powiedzieć, ile razy już w początkowej fazie uwielbienia ktoś głośno wygłaszał poselstwo w językach, a następnie sam je wykładał. Jak mamy rozsądzać takie [niebiblijne] zjawisko? Nie wspominając o tym, że w wielu przypadkach to, co nazywa się "językami", jest jedynie cielesnym bełkotem z duchową pozłotką.
Wbrew temu, co zostało opisane w Biblii, byliśmy również "uczeni" modlitwy w językach - mówiono nam, żebyśmy po prostu "wymawiali to, co słyszymy w umyśle" albo powtarzali bezładne sylaby, a Duch Święty sam zajmie się resztą. Tymczasem w każdym opisanym w Biblii przypadku modlitwy w językach pojawiała się ona nagle i raczej niespodziewanie dla tych, którzy otrzymywali ten dar. Ale to jest osobny temat. Inni podczas uwielbienia prorokowali spontanicznie lub cytowali fragment Pisma dodając do niego jakąś własną, przesadnie skomplikowaną interpretację przy niewielkiej lub wręcz żadnej reakcji rozsądzenia ze strony przywództwa. Wielokrotnie te rzekome słowa od Boga były nacechowane manipulacją i w ogóle nie pasowały do rzeczywistej sytuacji osób, do których były kierowane, a nawet w wielu punktach przeczyły nauczaniu Biblii.
Długie i intensywne uwielbienie doprowadzało niektóre osoby do wizji i objawień. Anioły, demony, a nawet sam Pan Jezus byli w tych wizjach często obecni. Chociaż Dzieje Apostolskie notują w sumie około trzydziestu wizji i niebiańskich objawień na przestrzeni trzydziestu lat, i to przeważnie w przypadku tych samych ludzi, których uważano za filary wczesnego Kościoła, w dzisiejszych czasach ich liczba jest najwyraźniej wielokrotnie wyższa. A i treść jakby nieco inna. Podczas, gdy zarówno w Nowym jak i Starym Testamencie nawiedzeniom anielskim towarzyszyły konkretne przesłania skierowane do jednostek lub ponadnaturalne interwencje w życiu ludzi lub całych grup jak ratunek z opresji lub sąd, nasi współcześni aniołowie często pojawiają się po prostu po to, by potowarzyszyć nam na nabożeństwie. Widząc, jak często niektórzy najmniej dojrzali duchowo wierzący miewają najbardziej niesamowite wizje, można by się zastanowić, czy w ogóle warto wzrastać w wierze.
Interesujący jest również fakt, że w naszym kościele ludzie wielokrotnie obdarzani wizjami lub "Słowem od Pana" bardzo często spóźniali się na spotkania modlitewne bez wyraźnego powodu - tak jakby czas nie był dla nich istotny. Kilkanaście takich osób, wśród nich osoby piastujące "urząd proroka", spóźniały się nagminnie na niedzielne nabożeństwa. Szczególnie jedna niewiasta, zresztą bardzo sympatyczna, która ze względu na częste wizje była przekonana przez przywództwo, że posiada dar proroctwa, często pojawiała się na sali dopiero w trakcie nabożeństwa z filiżanką kawy w dłoni. Siadała z przodu, "pouwielbiała" chwilę, wypiła łyk kawy, a potem uwielbiała dalej. Taki poufały stosunek do Boga był akceptowany, a nawet propagowany przez nasze przywództwo.
Oczywiście, uwielbienie dłużyłoby się nieco, gdyby nie "manifestacje". Rzadko się o tym mówi wprost, ale tak naprawdę są one głównym celem długiego uwielbienia. Zawsze uwielbialiśmy z myślą, że one nastąpią - im więcej mocy [w polskich środowiskach charyzmatycznych mówi się "pałer" - przyp. tłum.] tym lepiej, jakby właśnie to było wyznacznikiem działania Boga wśród Jego ludu. Spazmy, padanie "pod mocą Ducha", gwałtowne wstrząsy, niekontrolowany śmiech lub płacz, "upojenie w Duchu"... wszystkiego tego doświadczyłem osobiście, brałem w tym udział i sam promowałem takie zachowania podczas uwielbieniowej części nabożeństwa.
I tu dochodzimy do niemal powszechnej cechy hiper-charyzmatycznego uwielbienia, jaką jest wielokrotne powtarzanie tej samej frazy jakieś pieśni. Jeszcze raz, i jeszcze raz, i tak w nieskończoność. Niektórym się to rzeczywiście podoba i wszystko jest w porządku, gdy wszyscy uczestnicy nabożeństwa zgadzają się w tym punkcie. Lecz dla innych, do których dołączyłem po rezygnacji z funkcji lidera uwielbienia, jest to doświadczenie frustrujące. Były takie momenty, że po kolejnym powtórzeniu tej samej zwrotki musiałem wyjść z sali, żeby nie oszaleć. Mogłem się zasłonić obowiązkiem dopilnowania dzieci, lecz tak naprawdę chciałem po prostu uciec. To, co powiem, jest rzeczą wstydliwą, ale powtarzanie w kółko tego samego fragmentu pieśni jest wyczerpujące duchowo i tak naprawdę służy popisom lidera uwielbienia i zespołu muzycznego. Znam ludzi, którzy przestali chodzić na nasze nabożeństwa nie mogąc tego znieść ani zrozumieć.
Nasze wysiłki w celu skrócenia czasu uwielbienia zostały storpedowane i szybko daliśmy za wygraną. Powód: "Nie chcemy gasić Ducha Świętego". Podczas jednego ze spotkań liderów ktoś zażartował, że moglibyśmy przez całą godzinę śpiewać tylko cztery pieśni. Przez całą godzinę! I taka była prawda. Baliśmy się "wkładać Boga do pudełka" i zmuszać Go, by spotykał się z nami na naszych warunkach. Stwierdzono, że jeśli ograniczymy czas uwielbienia, to Bóg się obrazi i przebudzenie nas ominie.
Gdybyśmy tylko czytali wtedy Biblię, porzucilibyśmy pomysł rozwlekania uwielbienia w nieskończoność. "Albowiem gdzie są dwaj lub trzej zgromadzeni w imię moje, tam jestem pośród nich" [Mat. 18:20].
Proste zgromadzenie w Jego imieniu z sercami szukającymi Jego woli i pragnącymi słyszeć Jego głos stanowi wystarczające forum, żeby zwrócić Jego uwagę. Jesteśmy wszak źrenicą Jego oka i On raduje się za każdym razem, gdy gromadzimy się dla Niego.
Nie oznacza to, że mamy porzucić nabożeństwa lub spoufalać się z Bogiem. Z pewnością bywają w życiu Kościoła momenty, gdy Duch Pański pobudza nas do pokuty, zadziwienia czy bojaźni Bożej. Lecz odrobina szczerej refleksji i ukorzenia się przed Panem mogłaby z powodzeniem zastąpić rutynowe powtarzanie pieśni, które dla wielu stało się przeszkodą w prostym, szczerym oddawaniu chwały Bogu.
Posłuszeństwo autorytetowi pastora
Idea "posłuszeństwa autorytetowi pastora" może wywierać poważny wpływ na życie wierzącego. Jej założeniem jest biblijna zachęta, a nawet nakaz, byśmy ulegali naszym [autentycznym] przewodnikom duchowym dla własnego dobra.
"Bądźcie posłuszni przewodnikom waszym i bądźcie im ulegli; oni to bowiem czuwają nad duszami waszymi i zdadzą z tego sprawę; niechże to czynią z radością, a nie ze wzdychaniem, gdyż to wyszłoby wam na szkodę" [Hebr. 13:17].
Powyższe Słowo stosowane zgodnie z Bożym zamysłem rzeczywiście służy ochronie trzody i karmieniu jej przez "doglądających". Przywódcy są sługami powołanymi i umieszczonymi w Ciele Chrystusa, by roztaczali opiekę nad tymi, których On zbawił, wyrwał ze świata i oddzielił dla siebie. Mają to jednak czynić wzorując się na samym Arcypasterzu, z łagodnością i troską o dobro trzody [Mat. 11:29; I Piotra 5:1-3].
Jednakże w wielu grupach, z moją byłą włącznie, następuje proces nieupoważnionego wkraczania w życie i sumienie wierzących. Nie umniejszając szczerości wielu liderów, idea "posłuszeństwa autorytetowi pastora" stała się zarzewiem nadużyć i manipulacji. Jest to jeszcze jedno "niepisane prawo", którego należy przestrzegać, jeśli się chce pozyskać względy przywództwa. A jedną z najskuteczniejszych metod indoktrynacji trzody w celu przestrzegania tej zasady jest nakłonienie członków zboru do uczestniczenia w jak największej ilości spotkań.
To był zawsze punkt zapalny między moim pastorem, a mną. Podczas, gdy zza kazalnicy płynęły kolejne ogłoszenia o spotkaniach w tygodniu, którym towarzyszyła propaganda typu: "Powinieneś się zjawić!", moja żona i ja wybieraliśmy inny kierunek. Uczęszczając regularnie na nabożeństwa niedzielne postanowiliśmy w tygodniu zająć się rodziną zamiast przyprowadzać dzieci na kolejne nabożeństwo, gdzie musiały iść na swoje zajęcia i w rezultacie byliśmy od nich oddzieleni. Poza tym, pracując od rana do wieczora i mając w perspektywie wczesne wstawanie nazajutrz, nie wykazywaliśmy entuzjazmu w związku z jeszcze jednym spotkaniem w ciągu dnia.
Wiele z tych spotkań przebiegało w kontrowersyjny dla nas sposób, stając się reklamą duchowego poznania charyzmatycznych supergwiazdorów [często kompletnie sprzecznego z nauczaniem Biblii]. Koncentrowano się między innymi na przejawach "świętego śmiechu" i wszelkiej maści niebiblijnych manifestacji, propagowano dzieła "proroczych" nauczycieli takich jak Rick Joyner (którego książka "Ostatnia bitwa" jest najbardziej fałszywą wizją jaką widziałem w druku), heretyków z Ruchu Wiary jak Kenneth Copeland i Kenneth Hagin, promowano dziwaczne ruchy "przebudzeniowe" w stylu Toronto Blessing czy Pensacola wraz z "modlitwą rodzenia" i wyciem "w Duchu". Jak należało się spodziewać, nasza niechęć do tego typu imprez stała się podejrzana i wkrótce przywództwo zaczęło się o nas niepokoić. (...)
James Dager we wspaniałym opracowaniu krytycznym ruchu dominionistycznego [3] słusznie zauważył, że pastorzy często nie rozumieją niechęci swoich zborowników do uczęszczania na każde spotkanie reklamowane zza kazalnicy. Problem polega na tym, że członkowie zboru normalnie pracują, podczas gdy działania w kościele stanowią pracę pastora. Oczywiście, że spędza tam dużo czasu, lecz przecież jego wydatki są pokrywane najczęściej z dziesięcin i ofiar. Może się zatem całkowicie poświęcić pracy zborowej przez pięć dni w tygodniu. Skoro sam obrał cele i stworzył program, wedle którego chciałby prowadzić trzodę ku coraz większej dojrzałości, denerwuje się widząc, że trzoda nie może albo nie chce trzymać się jego planu.
Kiedy ludzie są stale ponaglani lub zachęcani do uczestniczenia w tej czy tamtej konferencji, specjalnym spotkaniu, nie mogąc lub nie chcąc ponieść tej obowiązkowej ofiary popadają w poczucie winy, które w końcu wypycha ich z kościoła na stałe. To, co miało być błogosławieństwem lub metodą czynienia uczniów, staje się rafą powodującą katastrofę okrętu.
Spotkania w tygodniu mogą być dobrą ideą, jeżeli są skoncentrowane na Słowie Bożym, a nie na ezoterycznych przeżyciach, lecz obowiązkowe zebrania prędzej czy później wypompują duchowe życie z tych, którzy są zmuszani do uczestnictwa. Są dla nich jeszcze jedną cegłą w przeładowanym plecaku.
Podstawowa sprawa - służba doglądania musi być sprawowana w miłości.
"Zaś Jezus przywoławszy ich do siebie powiedział: Wiecie, że panujący nad narodami im panują przemocą i wielcy dają odczuć władzę nad nimi. Nie tak będzie wśród was; ale który chciałby stać się wielki wśród was, będzie waszym sługą" [Mat. 20:25 Interlinia]
"Posłuszeństwo autorytetowi pastora" obejmowało również karmienie się literaturą dostarczaną lub aprobowaną przez przywództwo zboru. Książki pastora Johna Arnotta z Toronto, Johna Kilpatricka z Pensacoli, magazyn "Morningstar" Ricka Joynera, a także dzieła czołowego "apostoła" Petera C. Wagnera były rozchwytywane w naszej zborowej księgarni. Lecz tacy autorzy jak Dave Hunt, T.A. Mc Mahon czy D.R. McConnell byli znienawidzeni jako "tworzący podziały" i "rozbijający zbory", a ich książki ("Zwiedzione chrześcijaństwo" czy "Inna ewangelia") zostały umieszczone na charyzmatycznej wersji papieskiego "Indeksu ksiąg zakazanych". Najszybszym sposobem narażenia się pastorowi było pojawienie się na grupie domowej z jedną z powyższych książek i zadanie kilku niewygodnych pytań. To nic, że techniki rodem z New Age zadomowiły się w kościele, a herezje nauczycieli Ruchu Wiary zniszczyły wiarę wielu. Nie wolno było powiedzieć złego słowa o braciach Wimberze czy Haginie, albo siostrach Copeland czy Meyers.
I tak brzemię nakładane na szczerego chrześcijanina stawało się coraz cięższe.
Jałowe proroctwa
Prawdopodobnie żaden inny temat nie jest tak kontrowersyjny w charyzmatycznych kościołach jak prorocy i ich proroctwa. Moja była grupa nie stanowi tutaj wyjątku.
Byliśmy "kościołem proroczym" płynącym z prądem przebudzeniowej "Rzeki" i posiadającym w swych szeregach wielu proroków, zatem naturalną rzeczą było pragnienie usłyszenia "słowa" za pośrednictwem tych, którzy tak wyraźnie słyszeli Boży głos.
W tym momencie należy podkreślić, że słowo prorocze ma ogromny wpływ na życie i zachowanie chrześcijanina. Szczególnie wtedy, gdy jest on zdesperowany i potrzebuje jakiejkolwiek wskazówki, każde proroctwo - prawdziwe czy fałszywe - może dramatycznie zmienić kierunek jego postępowania. Jak pokazuje ogromna ilość przykładów z życia, większość tego, co w naszych kościołach jest uważane za proroctwo, daleko odbiega od biblijnej definicji tego zjawiska.
Sam byłem świadkiem pewnego proroctwa wygłoszonego nad moim znajomym. Atmosfera podczas tamtego nabożeństwa była dosłownie naelektryzowana, gdy przyjezdny kaznodzieja modlił się nad wszystkimi po kolei z nałożeniem rąk. Kiedy przyszła kolej na mojego znajomego, usłyszał proroczą obietnicę wspaniałej służby uzdrawiania i był pod wielkim wrażeniem. Dwa lata później nagle zmarł na atak serca, a proroctwo się nie wypełniło. Jego żona, również chrześcijanka, po śmierci męża przyszła do zboru jeszcze raz czy dwa razy, a potem zniknęła z pola widzenia. Choć nasz pastor przyznał, że proroctwo się nie wypełniło, nigdy nie nazwał go tak, jak należało - proroctwem fałszywym. Według mojej wiedzy nigdy nie użył takiego określenia podczas dwunastu lat mojej obecności w tym kościele, chociaż wiele innych proroctw również się nie wypełniło.
Tak zwana "społeczność prorocza" wymyśla różne interesujące wymówki, by usprawiedliwić brak wypełnienia swoich "natchnionych przez Ducha" proroctw. Bob Jones, członek słynnej grupy proroków z Kansas City [Bob Jones, Paul Cain, John Paul Jackson, Mike Bikcle] i jego przyjaciel Rick Joyner zgodzili się, że w dzisiejszych czasach "słowa prorocze" są trafne w około 30-60%, z czego wynika, że można wypowiadać proroctwa fałszywe w 70% przypadków i nadal być uważanym za prawdziwego proroka! Mówi się również, że wypełnienie proroctwa jest uzależnione od zaistnienia określonych warunków. Zabawne, że nigdy nie określa się tychże warunków w momencie wypowiadania proroctwa - zazwyczaj zostawia się człowieka w niepewności i stresie, a on niech sam martwi się o to, czy nie zablokuje wypełnienia wypowiedzianego nad nim "słowa". Oczywiście, zawsze można się powołać na magiczną formułę "zjedz mięso, wypluj kości" [znaną również jako "zostaw ziarno, odrzuć plewy"], zakładającą istnienie cielesnej domieszki w słowie pochodzącym od Ducha Świętego. Mój były pastor wciąż nakłaniał nas, byśmy przyjęli takie kryterium rozeznania, twierdząc: "Zawsze jest jakaś mieszanka prawdy i fałszu. Po prostu tak już jest".
Czyżby? Wygląda na to, że Bóg kieruje się nieco innymi kryteriami.
"A jeśli powiesz w swoim sercu: Po czym poznamy słowo, którego Pan nie wypowiedział? Jeżeli słowo, które wypowiedział prorok w imieniu Pana, nie spełni się i nie nastąpi, jest ono słowem, którego Pan nie wypowiedział, lecz w zuchwalstwie wypowiedział je prorok; więc nie bój się go" [V Mojż. 18:21-22].
To się nie mieści w głowie, że owi samozwańczy liderzy charyzmatycznych chrześcijan, którzy twierdzą, że rozmawiają z Jezusem twarzą w twarz i słyszą Jego niepodważalne słowa, usiłują obalić Słowo Boże podważające ich własne praktyki!
Wyżej wymienione wymówki są czystym nonsensem, mającym odwrócić uwagę wierzących od rzeczywistego problemu. Tymczasem podstawową kwestią w przypadku każdego proroctwa jest to, czy jest ono prawdziwe, czy też fałszywe. Czy osoba wymawiająca słowa od Boga trzyma się nauki zawartej w Biblii, czy też zmienia interpretację Pisma w taki sposób, by uzasadnić własne [niebiblijne] poglądy? Nie przypadkiem ta druga postawa stanowi fundament wszelkich sekt, od mormonów i świadków Jehowy począwszy. Większość współczesnych ruchów prorockich również pasuje do tej kategorii - sam wielokrotnie widziałem, a nawet angażowałem się w oddawanie czci prorockim gwiazdorom, których "słowa od Pana" obracały się w żenującą pustkę z monotonną regularnością.
Kiedy fałszywe proroctwo zostanie wypowiedziane nad szczerym, lecz pozbawionym rozeznania wierzącym, rzekome "słowo" staje się łańcuchem na jego szyi. Jeśli się ono nie spełni, wtedy zacznie go dręczyć samooskarżenie, powodując zakwestionowanie relacji z Bogiem albo nawet samego zbawienia. Ofiara takiego "słowa" może się obrazić na Boga za to, że nie spełnił obietnicy. Dokądkolwiek się uda, zawsze towarzyszyć mu będzie podejrzenie, że albo coś popsuł i uniemożliwił wypełnienie proroctwa, albo Bóg rzeczywiście o nim zapomniał.
Jak wielu chrześcijan popadło w gorycz i rozpacz, a potem odpadło od wiary z powodu fałszywego proroctwa? Możemy jedynie zgadywać. Księga Ezechiela mówi o straszliwym sądzie spadającym na złych pasterzy prowadzących owce do przepaści błędu.
Chciałbym przypomnieć, że najwspanialszym Słowem Bożym jest po prostu Biblia. Tam jest mowa o wszystkich problemach, radościach, rozczarowaniach i lękach wierzącego. Słowo Boże jest pewne i posiada moc przemiany, uzdrowienia i wzmocnienia najsłabszych ludzi, a także pozostaje niezmienne od tysięcy lat.
"Prawo Pana doskonałe - krzepi ducha; świadectwo Pana niezawodne - poucza prostaczka" [Ps. 19:8]
W czasach, gdy wypowiada się tyle niepewnych proroctw, doprowadzających wielu chrześcijan do upadku, dobrze jest przypomnieć sobie o prawdziwym Słowie Bożym, które nigdy się nie zmienia. W Kościele przeżartym fałszywymi proroctwami pewność Pisma jest jak kotwica, która utrzyma nas pośród burzy, aż Chrystus powróci po swoich.
Wdowi grosz
Doktryna, o której chcę teraz powiedzieć, jest jedną z najszerzej przyjętych w Kościele. Jest przy tym tak popularna, że nawet najzagorzalsi przeciwnicy manipulacji i nadużyć ze strony przywódców sami jej zawzięcie bronią.
"Czy człowiek może oszukiwać Boga? Bo wy mnie oszukujecie! Lecz wy pytacie: W czym cię oszukaliśmy? W dziesięcinach i daninach. Jesteście obłożeni klątwą, ponieważ mnie oszukujecie, wy, cały naród. Przynieście całą dziesięcinę do spichlerza, aby był zapas w moim domu, i w ten sposób wystawcie mnie na próbę! - mówi Pan Zastępów - czy wam nie otworzę okien niebieskich i nie wyleję na was błogosławieństwa ponad miarę. I zabronię potem szarańczy pożerać wasze plony rolne, wasz winograd zaś w polu nie będzie bez owocu - mówi Pan Zastępów" [Mal. 3:8-11].
Powyższy fragment, dobrze znany każdemu, kto wiernie uczęszczał na nabożeństwa choć przez krótki okres, stał się dla wielu chrześcijan ciężkim brzemieniem, mimo iż wcale się do nich nie odnosi. Używany do manipulacji wiernymi przez całą rzeszę usługujących - od proroków, przez dominionistów i Ruch Wiary po teleewangelistów wszelkiej maści, służył do wyłudzenia od chrześcijan niezliczonych miliardów dolarów w samym tylko ubiegłym stuleciu. Dolary powędrowały do kieszeni supergwiazdorów bezwstydnie kupczących Ewangelią, co w oczach wielu przyniosło wstyd imieniu Jezusa i wypaczyło życiodajne poselstwo o Krzyżu.
Bez wdawania się w szczegóły można stwierdzić, że porównanie starotestamentowego prawa o dziesięcinach z nowotestamentowymi zasadami ofiarności wykazuje różnice, których po prostu nie da się zignorować. Po pierwsze, starotestamentowy nakaz oddawania dziesięciny był skierowany do narodu izraelskiego. Werset cytowany powyżej wyraźnie na to wskazuje. Dotyczy on wypełniania przepisów będących częścią przymierza zawartego między Bogiem a narodem żydowskim. Obowiązkiem każdego Żyda i całego narodu było oddawanie dziesięciny w celu wypełniania przepisów Prawa. Złamanie Prawa groziło klątwą.
Nie istnieje coś takiego jak naród chrześcijan. Nasze przymierze z Bogiem jest wyryte w sercu. Chrystus wypełnił Prawo, dzięki czemu nie obowiązują nas zewnętrzne przepisy religijne [jak obrzezanie czy dziesięcina]. Gdy apostoł Paweł dowiedział się, że "judaizujący" próbują nakłonić Galacjan do obrzezania, przeklął takie działania jako niezgodne z ewangelią [Gal. 1:6-9]. Celem całego Listu do Galacjan jest wykazanie, że nie jesteśmy pod Prawem i że Prawo nas nie usprawiedliwia [Gal. 3:10-11]. Skoro w wersecie 10 czytamy, że każdy, kto stara się wypełniać Prawo, musi je wypełnić w całości lub zostanie przeklęty, w takim razie dotyczy to również obrzezania, przepisów świątynnych, kapłańskich itd. Chrześcijanie są wolni od tego typu nakazów, a przecież dziesięcina również należy do tej kategorii. Poza tym, skoro Malachiasz mówi, że przekleństwo grozi wszystkim [Żydom], którzy nie oddają dziesięciny, a w Gal. 3:13 Paweł pisze: "Chrystus wykupił nas [Żydów] od przekleństwa zakonu", to jedno i drugie nie może być prawdziwe.
W Starym Testamencie dziesięcina była obowiązkiem, od którego nie było wyjątków. Tymczasem w II Kor. 9:7 czytamy, że nie powinniśmy dawać pod przymusem [czyli z obowiązku], lecz z ochotnego serca. Dziesięciny były przekazywane na utrzymanie kapłanów służących w Świątyni [IV Mojż. 18:21-30]. W Nowym Testamencie czytamy, że wszyscy wierzący stanowią kapłaństwo [Obj. 1:6], a każdy z nich jest świątynią Ducha Świętego [I Kor. 6:19] - jedyną, w której zamieszkuje Bóg.
Chociaż moglibyśmy mnożyć kolejne argumenty, ograniczę się do jednego, który powinien rozwiać wszelkie wątpliwości na temat sposobu oddawania dziesięciny. Otóż dziesięcina dotyczyła zbiorów i trzód, a płacono ją właśnie w płodach rolnych i bydle [V Mojż. 14:22-23]. Jedynie w przypadkach, gdy ktoś mieszkał zbyt daleko od Świątyni, by odbyć doroczną podróż z całą dziesięciną w naturze, miał prawo przeliczyć ją na pieniądze dodawszy jedną piątą jej wartości [III Mojż. 27:30-33; V Mojż. 14:24-25].
Wielkim nadużyciem byłoby twierdzenie, że budynek kościelny symbolizuje dzisiaj Świątynię, gdzie należy składać dziesięciny, a ponieważ wszyscy mieszkamy zbyt daleko, by przyprowadzać tam nasze bydło, płody rolne, wino itd., to mamy prawo przynieść zamiast nich pieniądze. Pamiętajmy jednak, że wtedy powinniśmy dodać do wartości dziesięciny jeszcze jedną piątą, co nam daje więcej niż tradycyjne 10% dochodów. A wszystko po to, by wspierać finansowo kapłanów z plemienia Lewiego, którymi [symbolicznie, rzecz jasna] są nasi pastorzy... .
Sami widzicie, dokąd to prowadzi. Cała argumentacja za dziesięciną upada, jeśli tylko rozpatrzy się kontekst cytowanego wyżej wersetu z Malachiasza. Z drugiej strony, oczywiście powinniśmy dawać i to hojnie, ponieważ sami nie posiadamy nic, czego byśmy nie otrzymali - wszak jesteśmy jedynie szafarzami dóbr powierzonych nam przez Boga. Jednakże manipulacja poczuciem winy wierzących lub propozycje ubicia interesu z Bogiem [ja Mu dam, a On mi pomnoży] jest zabiegiem czysto faryzejskim. Włączcie TBN [chrześcijańska stacja telewizyjna Trinity Broadcasting Network] i posłuchajcie niekończących się nawoływań o pieniądze, podczas gdy Paul i Jan Crouch są milionerami, Benny Hinn lata własnym odrzutowcem i nosi garnitury kosztujące grube setki dolarów każdy, a Morris Cerullo mieszka w luksusowym pałacu i opływa w bogactwa - a wszyscy oni przynoszą wstyd Ewangelii i są obiektem zazdrości wielu wyznawców Ruchu Wiary.
Następnym razem, gdy usłyszycie od takich ludzi hasło "wsiej we mnie swoje pieniądze", pomyślcie o osobie, która swoją hojnością zrobiła największe wrażenie na Jezusie.
"A usiadłszy naprzeciwko skarbnicy, przypatrywał się, jak lud wrzucał pieniądze do skarbnicy i jak wielu bogaczy dużo wrzucało. Przyszła też jedna uboga wdowa i wrzuciła dwie drobne monety, to jest tyle, co jeden grosz. I przywoławszy uczniów swoich, rzekł im: Zaprawdę powiadam wam, ta uboga wdowa wrzuciła więcej do skarbnicy niż wszyscy, którzy wrzucali. Bo wszyscy wrzucali z tego, co im zbywało, ale ta ze swego ubóstwa wrzuciła wszystko, co miała, całe swoje utrzymanie" [Mar. 12:41-44].
Kiedy kolejny religijny patrycjusz spróbuje naciągnąć Cię na sponsorowanie swego luksusowego stylu życia, a Ty masz już tylko kilka ostatnich groszy przy duszy, spróbuj wysłać je właśnie do niego. Kto wie, może zostaniesz skreślony z jego listy i będziesz miał spokój.
Podsumowanie
To jeszcze nie wszystko. Praktyka wypędzania demonów z chrześcijan, która powoduje w nich niepotrzebny lęk przed opresją demoniczną lub nawet opętaniem, albo z drugiej strony dostarcza wygodnych wymówek dla tych, którzy skrycie kochają swój grzech [mogą wtedy zrzucić winę na demony] stała się jeszcze jedną cegłą w przeładowanym plecaku hiper-charyzmatycznej tradycji. "Padanie w Duchu" przy każdej okazji, kiedy to wierzący są zachęcani, by "nasiąkać namaszczeniem", stwarza atmosferę duchowego współzawodnictwa, a osoby, które nie padają, zaczynają się obawiać, że coś z nimi nie jest w porządku. Presja otoczenia jest ogromna. Na własne oczy widziałem ludzi, którzy udawali wielkie duchowe przeżycia i sami wymyślali wizje "od Pana" - byle tylko spełnić oczekiwania innych.
Podczas gdy zgromadzenie świętych powinno być miejscem wolności w Chrystusie, uzdrowienia, odrodzenia i pogłębienia więzi z Panem, często zamienia się w arenę okrutnych rozczarowań spowodowanych próbami spełnienia czyichś oczekiwań oraz miejsce przejawów dzikiej cielesności. Prawdziwa wolność w Duchu została opłacona drogocenną krwią Chrystusa. To wspaniałe, duchowe pierworództwo nie powinno być oddawane za miskę pseudoduchowej soczewicy.
Istnieje biblijna droga ucieczki od wyżej opisanych reguł i rytuałów. Wymaga ona jednak determinacji, by żyć tylko dla Jezusa, a nie dla zaspokojenia oczekiwań ludzi. Warto pamiętać, że drzwi każdego kościoła otwierają się w obydwie strony, a uczestnictwo w nabożeństwach nie jest nakazem prawa. Jeżeli kiedykolwiek zdecydujesz się na publiczne poruszenie tych drażliwych tematów [zamiast zamknąć usta po poznaniu prawdy], a przywództwo Twojego kościoła nie okaże woli zmiany kursu [albo inaczej linii prowadzenia zboru], wtedy będziesz musiał opuścić ten zbór. Dobrym pomysłem jest napisanie oficjalnego listu do pastora i starszych wyjaśniającego motywy Twego postępowania. Oni wprawdzie i tak już o nich wiedzą, lecz dla jasności sprawy wobec całego zgromadzenia powinieneś określić powody swego odejścia. Kopię tego listu [z datą] zachowaj dla siebie, na wypadek gdyby przywództwo próbowało zaprzeczać, że otrzymało list [co się zdarza]. Można również wysłać kilka kopii do innych członków zboru, by wyeliminować możliwość matactwa ze strony pastora i starszych, którzy mogą próbować [to też się zdarza!] oczernić Cię przed zgromadzeniem i zrzucić na Ciebie winę za Twoje odejście. O ile wiem, nikt z liderów mojego byłego kościoła nie został uczciwie poinformowany przez przywództwo o rzeczywistych powodach mojej decyzji. Pastor i starsi skwitowali zniknięcie moje i mojej rodziny bliżej nieokreślonymi "różnicami doktrynalnymi", nawet nie odnosząc się przy tym do zalewu błędów i herezji typu "Późny deszcz", Toronto Blessing, "przebudzenie z Pensacoli" czy Ruch Wiary, które niszczyły duchowo nasz zbór przez dwanaście lat. Osoby, które otrzymały kopie naszego listu wyjaśniającego, nawet nie pofatygowały się, żeby sprawdzić z Biblią w ręku nasze argumenty, a większość z nich zaczęła nas unikać.
Po tym, jak człowiek przez wiele lat chodzi w ludzkim jarzmie, wolność jest wspaniałym doświadczeniem, choć na początku nieco przerażającym. Łatwo się przyzwyczaić do tego, że ktoś decyduje za nas i mówi nam, co mamy robić - nawet, jeśli niezbyt lubimy słuchać rozkazów. Jednakże naśladowanie Chrystusa z całego serca jest przeżyciem, którego nie da się podrobić kartonową imitacją. Zacznij się spotykać z ludźmi, którzy myślą podobnie, poszukaj kościoła, w którym jest głoszone niesfałszowane Słowo Boże i dbaj o wyostrzenie własnej zdolności rozróżniania. I jeszcze jedno: oddaj Bogu chwałę za to, że Cię uwolnił do oddawania Mu czci w Duchu i prawdzie.
"Jeśli więc Syn was wyswobodzi, prawdziwie wolnymi będziecie" [Jan 8:36].
Przypisy:
1. Cesacjonizm - nauka, według której dary Ducha Świętego zanikły po uformowaniu się kanonu Nowego Testamentu i dzisiaj już nie funkcjonują w Kościele - [przyp. tłum.]
2. Według niektórych nauczycieli tzw. Ruchu Późnego Deszczu, tzw. "Nowa rzecz" przychodziła falami. Paul Cain nazywa obecną falę "Trzecią Falą" (podobnie jak C. Peter Wagner i inni). Istnieje wiele definicji owych "duchowych poruszeń". "Pierwszą falą był ruch zielonoświątkowy, druga fala to ruch charyzmatyczny, a Trzecia Fala jest inna niż poprzednie, lecz zawiera pewne elementy zarówno z pierwszej jak i drugiej fali".
Mimo twierdzeń Wagnera, że ten nowy ruch nie zabiegał o utożsamianie go z poprzednimi, są one jednak ze sobą powiązane (C.Peter Wagner "The Third Wave of The Holy Spirit" [Trzecia fala Ducha Świętego]).
Większość uczestników ostatniego "poruszenia Bożego" zgodnie stwierdza, że Trzecia Fala "zawierać będzie wszystko to, co było najlepsze w poprzednich przebudzeniach, a nawet jeszcze więcej". Ogarnie wszystko i przekroczy wszelkie bariery. Kiedy Bóg "wyzwoli swoją potężną falę, zaleje ona wszystkich, począwszy od baptystów, a skończywszy na episkopalnych; od episkopalnych przejdzie z kolei na katolików i każdą inną denominację na obliczu ziemi" (Paul Cain "God Speaking The Second Time" [Bóg mówi po raz wtóry], Konferencja dla liderów, Grace Ministry, 1990). Więcej szczegółów można znaleźć w czteroczęściowej pracy Mike'a Oppenheimera pt. "Ruch Późnego Deszczu" - [przyp. tłum.]
3. Ruch dominionistyczny [ang. "Kingdom Now"] zakłada utworzenie przez Kościół Królestwa Bożego na Ziemi, rządzonego przez rząd złożony z nowych apostołów i proroków. Miałoby się to stać w wyniku przebudzenia całych miast i narodów - [przyp. tłum.]